czwartek, 28 kwietnia 2011

Tam Coc - Dzień 7 i 8

Do Tam Coc dotarliśmy wieczorem dnia szóstego. Po niedługich poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na największy hotel w wiosce. Udało nam się wytargować cenę o ponad 50% niższą, niż ta proponowana pierwotnie przez zaczepiającą nas naganiaczkę.Widok z okna pokoju był tak niezwykły, że aż żal byłoby tam nie zostać.

Tam Coc to mała mieścina, która składa się w dużej mierze ze sklepów, hoteli i restauracji. Otoczenie jest jednak tak niesamowite, że łatwo zapomnieć o ich istnieniu i wyobrazić sobie wioskę sprzed kilkuset lat, położoną nad rzeką i otoczoną ze wszystkich stron niezwykłymi, smukłymi skałami. Kto zna grę Morrowind z pewnością poczułby się jak w "domu". Tam Coc zwany jest "Halong Bay na polach ryżowych". Nazwa jest jak najbardziej adekwatna.

Nasz hotel znajduje się na samym "rynku" miasteczka. Z samego rana, szykując się na śniadanie, usłyszeliśmy przez okno dziwne śpiewy. Gdy wyjrzeliśmy przez balkon, zobaczyliśmy idącą ulicą procesję. Zgarnęliśmy aparat i co sił w nogach zbiegliśmy na dół zobaczyć co się dzieje. Po krótkiej chwili zorientowaliśmy się, że jest to pogrzeb. Niewiele myśląc, przyłączyliśmy się do procesji.
fot. Asia
fot. Asia
fot. Paweł
fot. Asia
fot. Asia
fot. Asia
fot. Asia
fot. Asia
Branie udziału w tradycyjnym pogrzebie w małej wietnamskiej wiosce to nie lada przeżycie. Odgłosy bębnów, piszczałek i śpiewów, bycie częścią korowodu wieśniaków i widok jadącego na przedzie zdobionego wozu z trumną zmarłego - wszystko to budowało nikomu z nas dotąd nie znaną atmosferę. Jako biali turyści byliśmy dla żałobników wielką atrakcją. Szczególnym zainteresowaniem cieszyła się Asia - głownie ze strony kamerzysty co chwila umieszczającego ją w środku kadru, oraz syna zmarłego, który ewidentnie upodobał sobie Asię na żonę. Poznaliśmy bystrą i świetnie mówiącą po angielsku prawnuczkę zmarłego, która opowiadała nam dużo o zwyczajach pogrzebowych Wietnamu, życiu swojego pradziadka i wielu innych rzeczach. W Wietnamie po trzech latach kości zmarłego wyjmuje się z grobu i umieszcza w urnie. Dostaliśmy zaproszenie na stypę, ale ze względu na zapowiedzianą nieobecność naszej przewodniczki i przyznanie się jej do sporadycznego jedzenia na uroczystościach rodzinnych psiego mięsa, grzecznie odmówiliśmy.

Po przeczekaniu największego upału, udaliśmy się do portu, aby przepłynąć się łódką wśród skał Tam Coc. Nasza przewoźniczka okazała się być przemiłą, pulchną kobietą o rozbrajającym uśmiechu i niebywałej umiejętności do sprzedawania swojego rękodzieła. Mieszkańcy regionu słyną podobno w Wietnamie z własnoręcznie szytych wyrobów tekstylnych. Udało nam się przekonać ją, aby za 3 dolary więcej popływała z nami cztery godziny (dwa razy dłużej niż planuje zgarniający większość kasy organizator tej atrakcji). Przez ten czas widzieliśmy niezliczoną ilość przedziwnych, ogromnych skał, rosnących dosłownie na polach ryżowych, pojedyncze osady, których mieszkańcy żyją prawie odcięci od świata zewnętrznego. Wszystko to z pokładu małej łódki napędzanej siłą rąk i nóg (!) wiecznie uśmiechniętej kobiety. Zrobiliśmy więcej zdjęć niż podczas całego dotychczasowego pobytu w Azji, kupiliśmy obrusy i inne wyroby, po czym po ponad pięciu godzinach wróciliśmy do naszego portu. Nie obyło się bez targowania i naciągactwa ze strony naszej przewoźniczki. Taka mentalność.

fot. Asia, nasza przeurocza przewoźniczka
fot. Asia
fot. Paweł
fot. Asia
fot. Asia, mieszkańcy skał
fot. Asia
fot. Asia
fot. Asia, tajemnicza świątynia
fot. Paweł, tajemnicza świątynia
fot. Asia
fot. Asia, okoliczne dzieciaki
fot. Asia, okoliczne dzieciaki



1 komentarz:

  1. super się czyta waszego bloga! niesamowite foty - pięknie tam jest i wygląda na to, że widoki i egzotyka wynagradzają te wcześniejsze niezbyt miłe doświadczenia. Uściski od nas! Każdego dnia czekam na kolejne wpisy i zaczynam z wami każdy dzień.

    OdpowiedzUsuń