poniedziałek, 16 maja 2011

Laos - Don Det - Dzień 20, 21, 22

Wstaliśmy o 4 rano i już od 5 (umówionej godziny) czekaliśmy na minibus pod naszym hotelem. Przyjechał o 6.15. Czas w Azji płynie inaczej niż na Zachodzie.  Minibus zawiózł nas 200km do czekającego na nas autobusu VIP, którym dojechaliśmy do Laosu. To w trakcie właśnie tej przesiadki zaginął nam dysk. Laos zachwycił nas od pierwszego spojrzenia. Piękne krajobrazy, domki na palach, białe krowy i łagodni ludzie.

fot. Asia
Przeprawa przez granice nie należała do najłatwiejszych. Wojtek ostrzegał nas wcześniej przed zakupem wizy w autobusie. W drodze poznaliśmy Amerykankę pracującą w Kambodży, która doradziła nam, żebyśmy poprosili na granicy o tabele z cenami wiz dla wszystkich krajów. W autobusie powiedziano nam, ze wiza dla Polaków kosztuje 45 $ od osoby. Zdecydowaliśmy wraz z poznaną parą Belgów, Brytyjczykiem i nie mówiącym po angielsku Japończykiem (namówiliśmy go kiwając głowami) na zakupienie wizy na granicy, aby nie ponosić żadnych dodatkowych opłat (za każdy stempel w paszporcie, za prowizje). Na granicy pan autobusowy udał się ze wszystkimi pozostałymi paszportami  i załatwił sprawę w 5 min, dając oczywiście łapówki. Nam zajęło to trochę dłużej... Siła tkwi jednak w grupie ( było nas 6 osób). Po stronie Kambodżańskiej usłyszeliśmy na początek: 1 dolar za stempel. Powiedzieliśmy, ze nie zamierzamy płacić. 4 obrażonych strażników rzuciło nasze paszporty i powiedzieli, ze mamy wracać. Po długich negocjacjach wyrwali nam karteczki nie dając jednak stempla. Poszliśmy dalej. Po stronie Laotańskiej usłyszeliśmy:  wiza 40$, 1$ oplata za prowizję, 2$ za pieczątkę, 1$ za brak zdjęcia. Razem daje to 44$ dolary od osoby. Kolejny raz każdy z nas stanowczo powiedział, ze wie iż nie musimy płacić i ze nie będzie tego robić. W tym momencie strażnicy zobaczyli, ze nie mamy stempla ze strony Kambodżańskiej, kazali wiec nam tam wrócić. Tam już nikt nie żądał od nas dodatkowych opłat. Dostaliśmy stemple od strażników, usatysfakcjonowanych tym, ze przegonili nas w 40 stopniowym upale kilkaset metrów. Po stronie Laotańskiej nie poszło tak łatwo. Na początku strażnicy nie mogli znaleźć listy z opłatami, żądaliśmy jej jednak na tyle stanowczo, że ostatecznie ją zobaczyliśmy. Okazało się, że wiza kosztuje 30$. Powiedzieliśmy, ze więcej nie płacimy. Strażnicy zrobili sobie przerwę i zaczęli nas totalnie ignorować. Czekał na nas cały autobus, włącznie ze wściekłymi autobusowymi ( w końcu nie zarobili sobie na nas). Po około 20 minutach czekania, kłótni porywczego Belga, na zmianę krzyczącego, ze zawoła policje i skandującego po francusku "korupszon" oraz mojego gadania, ze po prostu nie mamy grosza więcej niż 60$, strażnicy wstemplowali co trzeba i bez słowa rzucili paszportami. Najśmieszniejszy był uroczy młody Japończyk, niczego kompletnie nie rozumiejący, ale na końcu cieszący się z wygranej jak dziecko. Wróciliśmy do autobusu zaoszczędzając 30$. Tak łatwo jednak nie wydostaliśmy się z granicy. W związku z tym, ze na prowadzone tam były budowy i droga była zamknięta, autobus musiał pojechać objazdem. Okazało się to jednak niemożliwe. Autobus zawisnął na wielkiej wyrwie w ziemi. Kazano nam wszystkim wysiąść i przez pół godziny próbowano wyjechać z dziury, demolując  przy tym pojazd, urywając zderzaki itp .Kierowca okazał się 17 latkiem (wyjaśniło to dlaczego jechał jak szalony- najgorszy nasz kierowca w Azji - cały czas 120 na godzinę po drodze na szerokość autobusu). Małolat próbował przejechać wyrwę. W końcu doszedł do wniosku, ze nic z tego. Pracownicy powtykali mnóstwo desek pod kola i wycofali autobus, który następnie przejechał przez bagno druga strona ulicy i ponownie zgarnął pasażerów. 
Dojechaliśmy do miejsca gdzie mieliśmy się przeprawić łodzią na wyspę Don Det.
Schodząc po schodach do lodzi usłyszeliśmy straszny huk i krzyk. Podążyliśmy wzrokiem za odgłosami i zobaczyliśmy coś makabrycznego. Po schodach na sztorc zjeżdżał ala traktor z długą raczka. Na rączce, na szczycie dużej maszyny wisiał człowiek. Pojazd przeciągnął  go za sobą i impetem przygniótł jego głowę do ziemi. Paweł wraz z miejscowymi rzucił się do pomocy. Ratownicy podnieśli maszynę i wyciągnęli spod niej tego pana. Myśleliśmy, ze zginął na miejscu. Nie wiemy jak skończyła sie ta historia, ale jego głowa była poważnie zgnieciona i poraniona. Był w makabrycznym stanie :(

P: Gdy zobaczyłem człowieka wiszącego na szczycie traktora, który po chwili wahania zaczął zjeżdżać po schodach wprost do wody, zbaraniałem. Rzuciłem podręczne bagaże i szamocąc się z dużym plecakiem w końcu postanowiłem zostawić go na sobie i skacząc przez jakąś wielką rurę pognałem na miejsce wypadku. Gdy dobiegłem do traktora, dwóch mężczyzn zaczynało już podnosić maszynę. Kiedy stanąłem nad człowiekiem i pomagając ratownikom dźwignąć żelastwo popatrzyłem na niego, byłem pewien że jest martwy. Zobaczyć śmierć (jak mi się wtedy wydawało) to przedziwne uczucie, nieporównywalne z żadnym innym doświadczeniem. Ogarnęły mnie przytłaczająca pustka, strach i bezradność. Okazało się jednak (na szczęście) że mężczyzna przeżył. W jego głowie powstało kilka poważnych krwawych dziur. Nie jestem pewien, czy powinno się wyciągać go siłą i zabierać z miejsca wypadku (był w szoku, więc zataczając się szedł wspierany na ramieniu innego mężczyzny). Z pewnością powinno się zostawić go w jednej pozycji i zawołać pogotowie. Byłem chyba w zbyt dużym szoku, żeby zareagować. Zresztą nie wiem, czy coś bym wskórał. W każdym razie, mam nadzieję, że będzie zdrowy.

Kupiliśmy bilety na łódź i udaliśmy się na wyspę Don Det. Znaleźliśmy przecudne bungalowy na palach z widokiem na wschód słońca i poszliśmy na kolację w kiepskich nastrojach z powodu zaginionego dysku. Obdzwoniliśmy kierowców autobusu ( podobno sprawdzili miejsce gdzie jesteśmy pewni, ze został dysk). Niestety usłyszeliśmy, że nie udało się go znaleźć.

fot. Asia

fot.Paweł

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

Dzień kolejny Don Det
Dzień na wyspie płynie leeeniwie. Spędziliśmy go leżąc na hamakach, czytając, spacerując. Czas jakby się zatrzymał. Błogo. Laotańczycy są zupełnie inni niż mieszkańcy Kambodży, a tym bardziej Wietnamu. Nie zaczepiają, nie próbują wszystkiego sprzedać, a dzieci nie krzyczą "one dolar". Spacerując po wyspie odwiedziliśmy także szkołę i uczące się w niej dzieci.

fot. Asia

fot. Asia

fot.Asia

fot. Asia

fot. Asia

Wieczorem spotkaliśmy znajomych już Belgów, którzy zaprosili nas na następny dzień na wspólną podróż łódką w poszukiwaniu rzecznych delfinów. Wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się razem na zachód słońca na druga stronę wyspy.

fot. Paweł
Tam w knajpie poznaliśmy świetnego Nowozelandczyka podróżującego po Azji na rowerze. Spędziliśmy przeuroczy wieczór z trójką podróżników. Belgowie Lydia i Olivier podróżują już od 8 miesięcy (Malezja, Filipiny, Japonia, Nowa Zelandia, Australia, Wietnam, Kambodża, teraz Laos, a później Tajlandia). Cudownie, ależ im zazdrościmy – chyba planujemy juz następna podróż. 42 letni Nowozelandczyk Cookie podróżuje po całym świecie. Jeździ cały czas i nie jest w stanie żyć inaczej. Jest gadatliwy, uroczy, dowcipny i bardzo inteligentny. Niezły z niego kawalarz  - ma dowcip na każdą okazje. Opowiedział nam kawal o Polakach:
Polak znalazł lampę Aladyna, z której wyskoczył Dżin, mówiąc, ze spełni trzy jego życzenia. Polak pomyślał chwilę i powiedział: chciałbym aby Polskę najechali i zniszczyli Chińczycy. Dżin spełnił życzenie. Kiedy Dżin zapytał o drugie życzenie, polak, po kolejnym namyśle  powiedział: chciałbym żeby Chińczycy jeszcze raz najechali i zniszczyli Polskę. Tym razem życzenie również się spełniło. Trzecie życzenie było takie samo. Dżin myśli, myśli i nie rozumiejąc mówi: „zupełnie Cie nie rozumiem Polaku. Miałeś trzy życzenia i trzykrotnie chciałeś żeby najechano Twój kraj i zniszczono go. Dlaczego? Polak na to ucieszony odpowiada: „skoro Polskę Chińczycy najechali 3 razy to Rosję aż 6 :)
Rozstając się późno, w świetnych nastrojach, umówiliśmy się z Belgami na 6.30 rano dnia następnego.

Dzień następny Don Det:
O 6.30 zjawiliśmy się w umówionym miejscu i przez godzinę przemieszczając się na rowerach na wyspę Don Khon, dotarliśmy do miejsca gdzie wypożyczyliśmy łódź. Zdziwiliśmy się, gdy zjawił się nasz "boat men". Miał 13 lat. Zdecydowanie odmówiliśmy podróży z młodzieńcem, tak wiec po kilku minutach prosto z pod prysznica, w ręczniku, zjawił się pan w średnim wieku, z którym popłynęliśmy Mekongiem w poszukiwaniu delfinów. Po kilku minutach (znacznie oddalone niestety od nas) zjawiły się :) Były za daleko, albo my mieliśmy za krotki obiektyw żeby zrobić im zdjęcia. Pozostaną wiec tylko w naszych wspomnieniach. Boat Man wyrzucił nas na środku rzeki na kamieniach tworzących malutką wysepkę. Obserwowaliśmy cudne widoki okolicy. Na prawo Kambodża, na lewo Laos, a wszędzie rzut beretem.

Fot.Paweł

Po dwóch godzinach wróciliśmy na lad. Dalej na rowerach udaliśmy się podziwiać widoki wodospadów. 

Fot. Paweł

Urokliwość tych wysp jest niesamowita. Zmęczeni ale zadowoleni około południa wróciliśmy do naszego bungalow’a i zaliczyliśmy drzemkę na hamakach.

Fot. Asia
Fot. Asia

Fot. Asia

Fot. Asia

Fot. Asia
Fot. Asia
A: Jedyna rzeczą która przeszkadza mi w tym miejscu, to towarzystwo w łazience. Setki rożnych robaków, łażących i łatających. Pierwszego wieczora udało mi się nawet poznać karalucha wielkości mojego małego palca, brrr. Teraz staram się już nie rozglądać po łazience tylko myc i uciekać.

Musimy wspomnieć o tym, ze wyspa słynie z happy cake-ów i palonego na każdym kroku haszyszu - legalnie w każdej knajpie. Rozpaczając już i odliczając dni do końca wczasów w Azji postanowiliśmy jutro udać się na północ do Champasak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz