czwartek, 26 maja 2011

Luang Prabang - Vinh - Hanoi - Moskwa - Warszawa - Dni 28-29-30


Bogatsi o wiedze o mnichach i wszystkim co ich dotyczy, udalismy sie rankiem pod swiatynie.
Czytalismy w przewodniku, ze nie ma sensu kupowac jedzenia przygotowanego przez miejscowych specjalnie dla turystow, bo czesto jest bardzo kiepskiej jakosci. Takimi datkami z pewnoscia nie chcielismy czestowac mnichow.
Wiedzac, ze nasi mnisi lubia owoce, postanowilismy kupic je rano i podarowac im w tradycyjny sposob.
O swicie gnalismy (kolejny caly dzien na rowerze) pod swiatynie.


A: Zlokalizowalam naszych znajomych mnichow, po czym wypozyczylam mate do klekamia, przepasalam sie chusta jak trzeba i ukleknelam. Mnisi sie zblizali a mi serce walilo :) Za pierwszym razem nigdy nie wiadomo, czy nie zchrzani sie sprawy. Czytalismy, ze nie mozna mnichom patrzec w oczy podczas dawania podarkow. To chyba nieprawda. Kazdy z naszych znajomych mnichow patrzyl mi w oczy i szeroko sie usmiechal :)


fot. Asia
Bylam na siebie zla. Bylam przekonana, ze rano uda nam sie kupic kazde owoce - od naszych mnichow dowiedziam sie wczoraj, jakie sa ich ulubione. Niestety rano okazalo sie, ze o tej porze moge dostac tylko kilka rodzajow owocow i ze nie sa to te ulubione :(
Gdy mnisi przechodzili obok mnie i odbierali dary, nagle zobaczylam, ze koncza mi sie owoce - a nie szczedzilam wczesniej i dawalam kazdemu po kilka. W pewnym momencie zobaczylam, ze jest jescze 4 mnichow, a owoce - tylko 3 :(( Na samym koncu szedl nasz najmlodszy mnich Ken i to wlasnie dla niego zabraklo datków. Jak mi bylo przykro i glupio! Czizas. Zerwalam sie na nogi, polecialam skombinowac jeszcz kilka bananow, wyprzedzilam ostatniego mnicha, rzucilam sie na kolana, a on zatrzymal sie i otworzyl swoja mise jalmuzna, gdzie wlozylam kisc bananow.


fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł
Po rytuale udalismy sie po raz kolejny do klasztoru, gdzie spedzilismy poranek z pomaranczowymi istotami.


fot. Asia, mnich zrywa owoce na śniadanie

fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł, Soupa i Dok Hak – Kwiat Laosu

fot. Asia

fot. Asia, śniadanie

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia




Po kolejnych mistycznych przezyciach poszlismy na ostatnie przed wyjazdem zakupy. Po krotkim targowaniu sie kupilismy upatrzona pamiatke z Laosu. Rzezbiona w drewnie i kolorowana glowa Buddy wazyla 6 kg. Mimo tego, ze stargowalismy polowe ceny, najprawdopodobniej i tak slono przeplacilismy. To prawdopodobnie najdrozsza pamiatka jaka przywiezlismy z jakiejkolwiek podrozy.
Niestety nasze nadzieje na owocne zakupy na nocnym targu nie spelnily sie. Jeszcze 5 minut przed umowiona godzina, o ktorej to tuktuk mial odebrac nas spod hotelu, biegalismy od stoiska do stoiska,  goraczkowo szukajac prezentow dla naszych najblizszych. Kupilismy czesc z tego, co planowalismy, po czym spoznieni pognalismy na taksowke czekajaca juz na nas z czterema pasazerami na pokladzie.


Gdy dotarlismy na dworzec i zobaczylismy to, co poprzedniego dnia sprzedajacy nam bilety pracownik agencji okreslil jako "VIP sleeping bus", doznalismy kolejnego juz rozczarowania klamstwami i oszustwami mieszkancow Azji Poludniowo-Wschodniej.
Stary grat poobijany na zewnatrz z kazdej strony, wewnatrz smierdzacy i brudny, mial sie do VIP mniej wiecej tak, jak piernik do wiatraka. Po godzinnym wyklocaniu sie z pracownikami biura podrozy zostalismy zmuszeni do zaakceptowania ich absurdalnej i upokarzajacej propozycji zwrotu 5 z 50$ dolarow ktore zaplacillismy za bilet. Co ciekawe, autobus mial na srodku miejsce, ktore moznaby nawet potraktowac jako przedzial sypialny. Skladalo sie z nieoheblowanych desek, stanowiacych wylozenie fragmentu podlogi, z ktorej wyrwano fotele.

Dwudziestogodzinna podroz skrzeczacym gratem po niewiarygodnie kretych gorskich drogach nie nalezala do najspokojniejszych. Nieustajace krzyki niezmordowanych Wietnamczykow (a moze Laotanczykow - ktoz to wie?), ciagle zarzucanie na zakretach, wymijanie pojazdow na kretych gorskich drogach gdzie ledwo miescil sie nasz autobus - wszystko to pozwalalo zasnac jedynie na kilka minut, po ktorych sen przerywal badz to klakson, badz ostry zakret, badz krzyki glosnych rozmowcow.

Po dwudziestu godzinach przesiedlismy sie w koncu do obiecywanego VIP sleeping bus. Okazalo sie, ze w Wietnamie ludzie spia na podlogach autobusow nie tylko podczas swiat narodowych (jak myslelismy do tej pory). Tym razem rowniez prawie kazdyuy skrawek wylozonej miekkim obiciem podlogi zajety byl przez spiacych podroznych. Prawie kazdy, poniewaz stanowczo zaprotestowalismy przeciwko probom polozenia ludzi miedzy naszymi lozkami. Na szczescie odbsluga uszanowala nasze prosby, dzieki czemu mielismy wzgledny komfort. Kierowca znowu jechal jak szalony, trabiac, wyprzedzajac, zajezdzajac droge i cudem zjezdzajac w ostatniej chwili przed jadacymi z naprzeciwka TIRami. Co za narod. Zycie ludzkie wydaje sie miec tu zupelnie inna wartosc niz na Zachodzie.

Do Hanoi dotarlismy o 01.30 w nocy (planowy dojazd: godzina 18.00). Po przepychankach z nachalnymi taksowkarzami i nacpanymi kierowcami skuterow, razem z para z Izraela znalezlismy dosc tani nocleg w hostelu w grupowej sypialni z pietrowymi lozkami. Nieprzytomni zasnelismy jak dzieci, aby po trzech godzinach obudzic sie bedem poleciec na taksowke majaca zawiezc nas na lotnisko. Niestety i tym razem nie obylo sie bez awantur i nieprzyjemnych sytuacji. Kazdy z taksowkarzy obieral te sama taktyke. Gdy pytalismy o cene, podawali conajmniej dwa razy wyzsza niz ta, jaka powinnismy zaplacic. Jesli juz zgodzili sie na nasza propozycje (a nie wszyscy to robili), to zaraz po wlozeniu plecakow do bagaznika "konsultowal" cene z wyimaginowanym rozmowca przez telefon, po czym znacznie podbijal stawke. Wyciagniecie bagazy z samochodu nie bylo utrudnione przez taksowkarza, ktory chcial zatrzymac klienta, liczac na to, ze ten ugnie sie i pojedzie z nim dla swietego spokoju. My jednak nie uginalismy sie, az w koncu znalezlismy Pana, ktory zgodzil sie na cene stanowiaca w miare rozsadny kompromis. Wygladal przy tym lagodnie i dosc rozsadnie. Podczas drogi wlaczyl nam nostalgiczna muzyke, pokazal jezioro, wyprzedzali spieszyl sie, zebysmy zdarzyli na samolot. Czar prysl gdy dojechalismy na miejsce. Kierowca zarzadal wiecej za to, ze musial sie spieszyc, potem zwalal wine na licznik. Zostawilismy mu pieniadze na masce samochodu i poszlismy wazyc plecaki. Za chwile taryfiarz podbiegl do nas wymachujac przedartym na pol banknotem, probujac wmowic nam, ze dalismy mu bezwartosciowe pieniadze. Na szczescie przestraszyl sie, gdy zagrozilem, ze zadzwonie na policje i odszedl rownie szybko jak przyszedl. Kolejny zawód. 

Po przepakowaniu plecaków pobiegliśmy na samolot. 11 godzin lotu minęło bardzo szybko - przede wszystkim dzięki filmom, które oglądaliśmy na swoich osobistych monitorkach. Niestety nie przygotowano dla nas posiłków wegetariańskich, musieliśmy więc wygrzebywać ryż i makaron spod mięsa. Nie najedliśmy się zbytnio. Drugi lot (z Moskwy, gdzie mieliśmy przesiadkę, do Warszawy) zleciał jeszcze szybciej. Zanim się obejrzeliśmy, byliśmy już w stolicy. Nasza podróż dobiegła końca.

Dziękujemy, że czytaliście nasze wypociny. Wczasy w Azji zalliczamy do udanych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz