czwartek, 5 maja 2011

Mui Ne – Saigon - Pnhom Penh - Siem Reap Dzien 16 i 17

Po ostatniej kąpieli w Morzu Południowochińskim spakowaliśmy się i wsiedliśmy do autobusu wiozącego nas do Ho Chi Min City (dawnego Sajgonu). Pożegnaliśmy się z równie przemiłą co przedziwną obsługą i ruszyliśmy na Wschód. Trzeba w tym momencie wspomnieć o pani pracującej w naszym hotelu, której pomoc lecznicza okazała się dla nas zbawienna. Obydwoje potrzebowaliśmy ukojenia w bólu i przyspieszenia gojenia ran.

Fot. Paweł, nasza Pani zawsze w piżamce :)
P: Na wewnętrznej części mojej prawej dłoni wyrósł mi duży biały pęcherz, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej uciążliwy. Znachorka zaproponowała, że przekłuje go gorącą igłą i wyleczy ziołami. Zdecydowałem się jednak pierwszą część zabiegu powierzyć Asi (wykonała go z iście chirurgicznym profesjonalizmem), po czym – gdy rana się zagoiła – przyszedłem do szamanki po kompres. Czarna maź z tajemniczego słoika, przyjemnie pachnąca słodkimi ziołami miała wyleczyć ranę przez jedną noc. Moja opiekunka nakładała lek z namaszczeniem, co nadawało zabiegowi magicznego charakteru. Ludowa medycyna okazała się skuteczna. Następnego dnia zniknęło zaczerwienienie wokół odcisku, kolejnego już nie bolał, a po kilku dniach wszystko się uspokoiło.
Asia miała z kolei problem z ranami na nogach, które kiepsko się goiły. Były one wynikiem drobnego wypadku, który przytrafił nam się w drodze powrotnej z Parku Narodowego Cat Ba do hotelu. Niewprawiony jeszcze w jeździe na skuterze, zbyt gwałtownie zahamowałem, zauważając nagle krowy kierujące się w moją stronę, przez co jadąca zbyt blisko mnie Asia wpadła w poślizg na suchym piasku i wywróciła się razem ze swoim skuterem. Zarówno ja, jak i Wojtek mocno się przeraziliśmy. Na szczęście jednak – poza kilkoma obtarciami, siniakami i bolącą nogą, Asi nic strasznego się nie stało. Również w tym przypadku pomoc znachorki zdziałała cuda. Rany szybko się zagoiły, a teraz już nikt o nich nie pamięta. Znachorka pomogła nam zupełnie bezinteresownie, co zaskoczyło nas szczególnie miło, biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze, niezbyt przyjemne, doświadczenia z Wietnamczykami.

A: (male sprostowanie :) krowy wcale nie szly w strone Pawla gdyż stały do nas tyłem :)) )
Nie informowalismy o tym wczesniej. Teraz kiedy jest już wszystko ok, możemy o tym napisać. Noga paprała się prawie dwa tygodnie. W tym klimacie rany kiepsko się goją, jednak magiczne zioło naszej Pani załatwiło sprawę w dwa dni. Powiedziała, że tu ciągle są wypadki więc ma coś co musi szybko pomagać. A to pupil właścicielki, mój towarzysz na hamaku:


Fot. Paweł


owoce po drodze

jabłka
Do Sajgonu dotarliśmy o zmroku. Miasto zaskoczyło nas egzotyką nieporównywalną z północnym Ha Noi. Poza oczywistymi podobieństwami (ten sam język, narodowość, podobna ilość skuterów) miasto ma niewiele wspólnego ze stolicą. Sajgon jest gorący, tętniący życiem, pełny kolorów, zapachów. Nawet obecny zawsze i wszędzie hałas trąbiących i warczących pojazdów brzmi inaczej. Ludzie są tu cieplejsi i milsi niż na Północy. Po smacznej kolacji w towarzystwie Polaków z którymi zapoznał nas nadpobudliwy i sympatyczny kelner, zasnęliśmy w miłym hoteliku.
Rano pożegnaliśmy Wojtka odprowadzając go do taksówki wiozącej go na lotnisko (poleciał do Kuala Lumpur, szczęściarz). Wspaniale było spotkać się we trójkę w tak egzotycznym otoczeniu i przeżywać wspólnie te same przygody. Po otarciu łez udaliśmy się na poszukiwanie obiektywu. Niestety nie udało nam się znaleźć tego, czego szukaliśmy. 

pożegnalna kolacja
 A: Wyjechaliśmy juz z Wietnamu, nadszedł wiec czas na krótkie podsumowanie. Wietnam to kraj pełen pięknych widoków,  pól ryżowych, palm i oszustów :)
Na każdym kroku byliśmy oszukiwani lub próbowano nas oszukać. Nie wydawano nam reszty, albo wydawano za mało, doliczano do rachunku niezamawiane pozycje itd itd. Wietnam jest bardzo głośny. Powodują to wszechobecne skutery i masa krzyczących ciągle ludzi. Trąbienie jest tu niesamowitym zjawiskiem. Nie ma sekundy, naprawdę sekundy, żeby nie było słychać tego dźwięku. Nie wiem jak możliwe jest, żeby na wielkie skrzyżowanie ze wszystkich stron jednocześnie wjeżdżały rowery, skutery, samochody, autobusy, wchodzili ludzie i żeby nie dochodziło przy tym do żadnego wypadku. Właśnie tak jest w Wietnamie. Nawet jeśli na skrzyżowaniach są światła, to nikogo to nie interesuje.
Wietnam to równocześnie kraj, gdzie nie szanuje sie zwierząt, ale tez dzieci. Widzieliśmy mnóstwo razy, jak kilkuletnie dzieci były bite przez swoje matki: w głowę na ulicach lub pałeczkami po rękach w restauracjach.
Obserwując Wietnamczyków, ich życie, reakcje i zachowania można powiedzieć, ze są dzicy i nieprzewidywalni. Oczywiście spotkaliśmy na naszej drodze ludzi przyjaznych i życzliwych ale uogólniając właśnie tak bym ich określiła. 
Dziwnym zjawiskiem w Wietnamie jest chodzenie w piżamach. Od godziny 18 większość kobiet i dzieci właśnie tak chodzi odziana po ulicach. Są to klasyczne piżamki w misie lub kwiatki. Spodnie i zapinana koszula. Wietnamczycy są narodem bardzo dbającym o kondycję fizyczną. Wieczorami wszyscy, starsi, młodzi i dzieci, całymi rodzinami biegają lub chodzą szybkim krokiem przy ulicach - oczywiście w piżamach. :)

Kupiliśmy bilet do Pnhom Penh w Kambodży i po siedmiu godzinach jazdy wylądowaliśmy w stolicy. Nie zdążyliśmy na dobre wysiąść z autobusu, a już zaatakowała nas horda naganiaczy hotelowych, taksówkarzy i wszelkich innych mężczyzn węszących okazję złowienia kilku dolarów od nowych przyjezdnych. Gdyby nie to, że w autobusie poznaliśmy kilka przemiłych i życzliwych nam Kambodżanek, pomyślelibyśmy, że ludzie są tu nie lepsi niż na północy Wietnamu. Na szczęście jest inaczej. Trzeba przyznać, że Kambodżańczycy są mniej agresywni w swej nachalności, a większa część z nich jest przyjazna i życzliwa. Przy okazji: miłe panie z autobusu poczęstowały nas czymś, co pokochaliśmy od pierwszego kęsa. Chodzi o owoce Lotosu. Warto poskubać trochę, aby dostać się do nasion. Lotos smakuje wyśmienicie, a wygląda tak:
Fot. Asia
fot. Asia
Fot. Asia

 Do spania wybraliśmy hotelik polecony przez Wojtka. Okolica nie należała do najpiękniejszych (najbardziej chyba zaskoczył nas wszechobecny smród i kupy śmieci walające się po ulicach i chodnikach).
Obraz brudnego, śmierdzącego i biednego miasta zrównoważył nam pobyt w ekskluzywnej wegetariańskiej restauracji (Lonely Planet nie pisał o tym pierwszym). Nie sądziliśmy, że dynia i ziemniak mogą mieć tak obłędny smak. Przed snem dokonaliśmy ciekawego, aczkolwiek odrobinę niepokojącego odkrycia w naszym pokoju. Z głównego włącznika światła znajdującego się przy drzwiach wystawał kabelek żarzący się na czubku czerwonością, której intensywność przestrzegała przez przypadkowym jego dotknięciem (do którego może przecież w bardzo prosty sposób dojść podczas zapalania światła). Nas jednak jakimś cudem prąd nie kopnął.

Fot. Paweł
Następnego dnia, po kilku godzinach przedpołudniowych wędrówek po sklepach i targowania się z różnymi sprzedawcami udało nam się kupić bardzo dobry obiektyw w jeszcze lepszej cenie. Zadowoleni z przymusowych, ale niezbędnych zakupów kupiliśmy bilet i wsiedliśmy do autobusu do Siem Reap.
Wyrzucono nas na ciemnym „dworcu” autobusowym, gdzie po raz kolejny otoczyła nas zgraja taksówkarzy. Nauczeni doświadczeniem (niektórzy z nich w Azji bywają agresywni i porywczy) wybraliśmy tego, który wzbudzał nasze zaufanie. Okazało się, że będzie wiózł nas jego kolega, który – jak dowiecie się później – stał się naszym osobistym szoferem po Świątyniach Angkor. W miłej atmosferze, z pomocą Narina znaleźliśmy tani hotel przy rzece, zjedliśmy kolejną przepyszną kolację w kolejnej wyśmienitej wegetariańskiej restauracji, po czym – ledwo żywi i zasypiający na siedząco – dokończyliśmy przed snem dzienną porcję nadrabiania zaległości blogowych.

2 komentarze:

  1. Ta dioda przy kontakcie nie jest groźna, chyba że nie jest się „lucky” :) Pozdrowionka z KL

    OdpowiedzUsuń
  2. oooo chcę taki lotos! dotąd tylko w najgłębszej medytacji wyłaniał mi się kwiat lotosu, ale zeby go zjeść, to dopiero można doznać oświecenia! ;)


    co u was??? piszcie, bo tu wpis z 5 maja, a mamy już 14-ty! pewnie netu nie macie albo tyle wrazeń. buziaki

    OdpowiedzUsuń