piątek, 29 kwietnia 2011

Ninh Binh – Cualo – Dzien 10

Poranne spotkanie z oszustem wcale nie poprawiło naszego nastroju. Kłamca najpierw próbował wmówić nam, że musimy udać się z nim do jakiegoś biura, jeśli chcemy odzyskać pieniądze. Po małej sprzeczce wsiadł na skuter i odjechał „do biura”. Ślad zaginął po naszym kanciarzu. Podczas rozmowy telefonicznej z dupkiem, usłyszeliśmy od niego, że już nie pracuje w tym hotelu, że jest mu wszystko jedno i że nie odda żadnych pieniędzy. Ojciec i matka oszusta (którzy okazali się potem wcale nie być z nim spokrewnieni) nie wiedzieli skąd nasze zdenerwowanie, ciągłe nękanie ich o zadzwonienie do „menadżera hotelu”  i koczowanie w lobby na bagażach.

P: Używając zbawiennego Google translate przetłumaczyłem dziadkowi to, że jego syn nas okradł i poprosiłem, żeby do niego zadzwonił i kazał nam oddać pieniądze. Starszy pan zaprowadził mnie na zaplecze, gdzie na pryczy chrapał jego jedyny syn – pulchny i sympatyczny młodzieniec. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że to on – w przeciwieństwie do podłego oszusta – ma rysy staruszków wylegujących się całymi dniami przy wiatraku. Dziadek – którego uraziło oskarżenie jego syna o kradzież – wytłumaczył mi na migi, że to śpiący chłopak jest jego synem, po czym zadzwonił do kłamcy i kazał mu natychmiast przyjechać do hotelu. 

Za chwilę zjawił się dupek. Z agresywną złością i udawanym uśmiechem zgryźliwie zapytał „yes, can I help you?”. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, otoczyliśmy go z trzech stron i zaatakowaliśmy werbalnie, nazywając kłamcą, oszustem i złodziejem i żądając zwrotu pieniędzy. Kłótnia robiła się coraz gorętsza, wtedy dziadek ze stoickim spokojem, który zdawał się nie opuszczać go nawet w najbardziej nerwowych sytuacjach, kazał dupkowi oddać nam nasze pieniądze. Ten, najwyraźniej przygotowany finansowo na taki obrót sytuacji, wyciągnął z portfela pęczek banknotów i ostentacyjnie rzucił je na stół. Z brudnych rąk oszusta wypadła równowartość 45$, czyli jedna trzecia tego, co zapłaciliśmy mu za podróż autobusem. Mimo tego, że umawialiśmy się z nim na zwrot 60$, uznaliśmy że dalsze przeciąganie awantury będzie jedynie eskalacją przemocy, tak więc ustąpiliśmy i oglądając się za siebie odeszliśmy na dworzec.Okazało się, że przez najbliższe dwa dni nie ma miejsc w pociągach - święto. Nie chcieliśmy utknąć w tej dziurze na kolejne dni, próbowaliśmy więc złapać taksówkę, po tym jak dowiedzieliśmy się, że na południe nie ma autobusów. Jednak taksówka za 250 km była dla nas trochę za droga. Poszliśmy więc przed siebie zastanawiając się co robić.Okazało się, że na południe możemy przetransportować się normalnym, lokalnym autobusem :) to nawet fajniej :)

Po dłuższym czasie udało nam się złapać autobus na południe do Vinh, którym – w towarzystwie głośnych i ewidentnie chcących zrobić na nas pozytywne wrażenie trąbiących kierowców i wrzeszczących naganiaczy – dotarliśmy po pięciu godzinach do miasta, skąd taksówka zabrała nas do Cualo. 

A: Przez pierwsze 15 minut siedzieliśmy ze wszystkimi bagażami na kolanach absolutnie nie pozwalając nikomu zabrać nam naszego dobytku. Autobusowi dla naszego dobra chcieli zapakować bagaże pod autobus lub na górę, my jednak twardo mówiliśmy nie. W pewnym momencie dotarło do mnie, że musimy wyglądać jak wariaci, kurczowo trzymając się naszych plecaków i myśląc, że wszyscy chcą nam je ukraść. Zgodziliśmy się więc na wrzucenie plecaków pod autobus. Zostaliśmy wtedy pięciokrotnie poinformowani (poprzez pokazanie nam kluczyka), że bagażnik jest na pewno zamknięty :)
Po drodze udało mi się zgubić klapka (siedzieliśmy na pierwszych miejscach - taki przywilej :)) 
Jazda odbywa się cały czas przy otwartych drzwiach, więc gdy klapek zsunął mi się z nogi, miał już blisko, żeby wypaść z autobusu. Narobiłam krzyku, autobus został zatrzymany, a Pan autobusowy pognał po klapka na autostradę. Akcja zakończona szczęśliwie :)
Miałam też przywilej możliwości palenia z kierowcami (popalam tu, no wakacje :) )
Sposób jazdy Wietnamskich kierowców nie jest w stanie przestać zaskakiwać. Przykładowo, nasi kierowcy zmieniali się podczas gdy autobus cały czas jechał (szkoda im było pewnie czasu na zatrzymanie go :) Wrzucając bieg na luz, jeden z nich opuścił stanowisko kierowcy, po czym drugi je zajął. Podczas takiej podróży nie ma nawet 3 minut bez trąbienia, wyprzedzania, spychania innych. Policja zatrzymała nas pięć razy, za każdym razem nasz autobusowy z uśmiechem pokazywał nam jak wkłada pieniądze w mapę i ochoczo wyskakiwał z autobusu. Wracał równie uśmiechnięty po 20 sekundach.



Do Cualo dotarliśmy wieczorem. To nadmorski kurort zbudowany z myślą o goszczeniu członków wietnamskiej partii komunistycznej. Mimo, że taksówkarz wysadził nas pod najdroższym i najbardziej ekskluzywnym hotelu w okolicy, udało nam się znaleźć tańsze i porządne miejsce. Okazało się, że jesteśmy jedynymi białymi ludźmi w całym kurorcie, co skutkowało ciągłymi pozdrowieniami, uśmiechami i ciekawością ze strony miejscowych. Kolację zjedliśmy w rodzinnej knajpce tuż obok hotelu. Mimo tego, że prawie nikt nie mówił w niej po angielsku i że smażone warzywa okazały się owocami morza, udało nam się za pomocą słownika i języka migowego dojść do porozumienia z przemiłą rodziną i w efekcie zjeść pyszny posiłek (pierwszy tego dnia).
Po krótkiej „pogawędce” z nieznającą zupełnie angielskiego recepcjonistką naszego hotelu, wpatrzoną w Asię mydlanymi oczami, zasnęliśmy wykończeni ciężkim dniem.

1 komentarz:

  1. Bedziecie jeszcze tesknic za tym trabieniem na ulicach ;)) Tomek po Indiach, gdzie jeździł skuterem, tak sie rozhamował, ze jak wrócił, to ciagle trąbił na ulicach Warszawy :) jak tam się wam powodzi w Domu Partii? no i gdzie fotki z kurortu na blogu? widziałam te hamaki i palmowy gaj w mailu - bosko!!! u nas dzis śnieżyca (!!!), wiec cieszcie sie słońcem. buziaki kochani, 3majcie sie ciepło. nie moge się doczekać z wami Kambodzy i Laosu.

    papa

    OdpowiedzUsuń