czwartek, 17 maja 2012

Allepey – Kochin – Munnar – Kochin



Dzisiejszy wpis będzie długi. W Indiach ciągle mamy problemy z dostępem do internetu, jesteśmy więc 3 posty do tyłu. Na początek jeszcze kilka zdjęć z naszej rezydencji :)



jaszczur, fot. Paweł



Wyjeżdżając z Allepey planowaliśmy jedynie przejechać przez Kochin udając się od razu na północ do plantacji herbaty i kawy. Kiedy jednak dotarliśmy promem na wyspę Fort Kochin, stanowiącą zabytkową część miasta, nie potrafiliśmy oprzeć się urokowi krętych uliczek, domów w portugalskim stylu i uśmiechniętych mieszkańców. Postanowiliśmy zostać i chłonąć atmosferę miejsca. Tak jak założyliśmy sobie wcześniej, obniżyliśmy nieco standard w porównaniu do poprzedniego hotelu i wybraliśmy dziesięciokrotnie tańszy od ostatniej rezydencji pokój z miłym balkonikiem wyglądającym na urokliwą ulicę Princess Street. Kochin to miasto o wyjątkowym charakterze i ciekawej historii. Od starożytności znane jako centrum handlu przyprawami, potem stanowiące pierwszą europejską osadę w Indiach (Portugalczycy osiedlili się tu w 1500 roku), Kochin zachwyca i każe zostać trochę dłużej. Odciskali tu swoje kolonialne piętno najpierw Portugalczycy, potem Holendrzy, potem Anglicy, zostawiając po sobie europejskie domy, wille, cmentarze i kościoły, które w zestawieniu z żydowskim miastem, synagogami, meczetami i indyskim stylem życia i zarządzania przestrzenią miejską dają niespotykaną i barwną mieszankę. Odbyliśmy przyjemny niedzielno-popołudniowy spacer wybrzeżem pełnym hinduskich rodzin jedzących lody i spędzających czas nad wodą. Odwiedziliśmy luksusowy hotel, w którym nie będziemy zostawać, obejrzeliśmy imponujące nadmorskie rezydencje miejscowych bogaczy, zjedliśmy obłędnie pyszną kolację, po czym spędziliśmy miły wieczór na naszym balkoniku w towarzystwie siedzących w oknach kawiarni po drugiej stronie ulicy turystkami i bajerującymi je miejscowymi chłopakami.



hand wash, fot. Asia




Children's Park i 500-ciusetletnie drzewa, fot. Paweł






fot. Asia

fot. Asia

cyrk (na szczescie bez zwierzat), fot. Asia


fot. Asia


fot. Asia

rodzinny wieczór na drzewie, fot. Asia



"one photo please", fot. Asia

wow, niezły warkocz, fot. Asia



popołudniowa kąpiel, fot. Paweł




cmentarz holenderski, fot. Paweł



gra zespołowa :), fot. Paweł


tam leżał Vasco zanim go zabrali do Portugalii, fot. Paweł


 Następnego dnia wynajęliśmy rikshę, żeby komfortowo i sprawnie zwiedzić miasto. Mieliśmy wprawdzie w planach drobne zakupy prezentowe w sklepach z przyprawami i pamiątkami, jednak shopping jaki zafundował nam nasz kierowca przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. W Indiach bardzo silnie działa siatka polecania usług i odpalania za to prowizji. Jak się dowiedzieliśmy, każdy kierowca rikshy dostaje pieniądze od każdego sklepu z pamiątkami, do którego zawiezie turystów (nawet jeśli niczego w nim nie kupią). W związku z powyższym nasz kierowca, nie informując nas oczywiście o tym wcześniej, po drodze do muzeów i innych atrakcji turystycznych zatrzymywał się wiele razy pod różnymi sklepami zachęcając nas do “rzucenia okiem”. Wizyta w pierwszych dwóch sklepach sprawiła nam przyjemność – Asia oglądała szafiry, Paweł drewniane rzeźby słoni. Kolejne przystanki były jednak coraz bardziej irytujące, natomiast próby odmówienia przyjęcia zaproszenia na “rzucenie okiem” kończyły się litanią próśb i obietnic, że dla nas to mała przysługa, a dzięki niej biedny indyjski kierowca rikszy dostanie talon na benzynę, a jego dzieci przybory szkolne. “Jak tu odmówić?” – myśleliśmy na początku. Za entym razem jednak zmęczenie kolejnymi przystankami wygrało z miękkim sercem i stanowczo poprosiliśmy “no more shops!”. Niestety przez posiadówki przed dywanami i klejnotami spóźniliśmy się i nie zobaczyliśmy synagogi, ale czego się nie robi dla dzieci rikszarza. W kościele Św. Franciszka (jednym z wielu chrześcijańskich kościołów w Kochin) odwiedziliśmy grób Vasco da Gamy, pierwszego Europejczyka który pożeglował aż do Indii. Wprawdzie jego szczątki są już od wielu lat spowrotem w Portugalii, imię na grobowcu robi jednak wrażenie.

szkoła





spice shop




świątynia dżinijska. no photo inside :(

nr. 4

fot. Asia

fot. 


fot. Asia

fot. Asia

dywany



pozostałości po weselu









mnogość


stoły
Jew Town, fot. Paweł





nasz rikszarz...

... i Asia
Od dawna chcieliśmy pojechać do Munnar – miejscowości będącej jedną z indyjskich “górskich stacji”, słynącej z malowniczych plantacji herbaty. Jednak z wielu źródeł docierały do nas informacje o kiepskim stanie górskich dróg, który ulega znacznemu pogorszeniu podczas monsunu. Zrezygnowaliśmy więc z Munnar postanowiliśmy zamiast tego pojechać do Parku Narodowego Wayanad, określanego jako najpiękniejsze miejsce w Kerali. Jak się jednak po raz kolejny przekonaliśmy, planowanie czegokolwiek w Indiach nie zawsze kończy się tak tego chcemy. Nie dostaliśmy miejsc na pociąg do Wayanad, uznaliśmy więc, że skoro wszystko układa się tak, że jednak nie Wayanad, to jednak Munnar. Żeby uniknąć palpitacji serca i zagrożenia związanych z jazdą autobusem, postanowiliśmy wziąć tasówkę. Asia wpadła na genialny pomysł znalezienia na dworcu białasów chętnych do dzielenia z nami taksówki. Okazało się to łatwiejsze niż nam się to wydawało. Dwójka poznanych Belgów, Karen i Sibrecht, poważnie przyjęła informacje o stanie dróg, którymi się z nimi podzieliliśmy, sprawdzając czy rzeczywiście Lonely Planet pisze o tym u siebie (rzeczywiście pisze), znaleźliśmy więc auto i kierowcę i po krótkim targowaniu które niewiele dało (cena uległa obniżeniu o 100 rupi, czyli 6 zł), wyruszyliśmy w drogę. Za 30 zł od osoby przejechaliśmy komfortowo 130 km. Kiedy wjechaliśmy wysoko w góry, temperatura uległa znacznemu obniżeniu, zaraz potem zaczął padać gęsty deszcz. Kierowca – tak jak go o to poprosiliśmy – jechał powoli i ostrożnie. Na miejscu razem z Belgami wprowadziliśmy się do domku na pustkowiu z widokiem na zadżungloną górę (spodziewaliśmy się plantacji herbaty, ale to nie tutaj...). Facet opiekujący się Guesthous’em okazał się naprawdę dziwnym człowiekiem. Początkowo wydawał się nam sympatyczny, zagadywał nas i miło się uśmiechał. Przyrządził nam przepyszną kolację składającą się z ryżu z ważywami, soczewicy dal, sałatki z buraków i surowych warzyw których nikt nie tknął (pan nie był w stanie wytłumaczyć nam w jakiej wodzie je płukał). Zaraz po kolacji Belgowie w naszym towarzystwie z nim przedziwną, trwającą ponad godzinę rozmowę mającą na celu umówienie się na następny dzień na górski treking. Pan wielu rzeczy nie rozumiał, wielu też nie potrafił wytłumaczyć. Problemy komunikacyjne doprowadzały do tak kuriozalnych sytuacji jak ta, kiedy to Hindus pytał Belgów po raz piętnasty czy ma rezerwować na rano przewodnika, Belgowie po raz piętnasty odpowiadali, że tak oczywiście, po czym Hindus sięgając po komórkę mówił “ok ok” tylko po to, żeby za chwilę upewnić się po raz szesnasty czy Belgowie przypadkiem nie zmielili zdania. Momentami nie mogliśmy wytrzymać i parskaliśmy śmiechem, kiedy pytał po raz osiemnasty czy rezerwować albo nagle ni z tego ni z owego wypalał do Belga: “speak!”. “Że niby co mam mówić?” – padała odpowiedź. Nasze chichoty wyraźnie denerwowały Hindusa. Naprawdę się staraliśmy je powstrzymać, bo wiemy że to nieładnie i szkoda nam go było, ale to było silniejsze od nas. Kiedy strony w końcu się dogadały i postanowiliśmy usiąść wieczorem przy kubku herbaty i pogadać, doszło do kolejnej przedziwnej i niezrozumiałej dla nas sytuacji. Mimo tego, że zamówiliśmy dwie czarne herbaty, Pan przyniósł nam dwie czarne kawy. Powiedzieliśmy, że nie to zamawialiśmy, że jest już za późno na kawę, poza tym jedno z nas nigdy jej nie pija. Pan najpierw zaczął wmawiać nam, że na 100% zamówiliśmy kawy (nie zmiebnił zdania pomimo zapewnień czterech swoich klientów), potem zezłościł się na nas, ostentacyjnie wylał kawy w krzaki, po czym obrażony i zły przyniósł nam dwie herbaty, których jednak nie zdołaliśmy wypić wyobrażając sobie jak wcześniej z premedytacją do nich napluł (zaznaczmy że cierpiał na okrutny chroniczny kaszel). Czteroletni synek obrażonego gospodaża okazał się na szczęście dużo milszy i kiedy zabraliśmy go na wieczorny spacer w górę zbocza, zaciągnął nas do domu dwojej sąsiadki. W ten sposób poznaliśmy trzy przemiłe i przesympatyczne kobiety i trójkę ich dzieci. Panie były niezwykle gościnne i towarzyskie, wypytywały nas o wiele szczegółów zarówno z naszego zawodowego i prywatnego życia jak i świata europejskiego (“czy żyją tam małpy? a słonie? a macie góry? a rośnie tam ten kwiat? a banany? a kokosy? a ananasy?”).




Karen i Sibrecht




chory świetlik


Następnego dnia rano zostaliśmy wciagnieci przez dziewczyny do kolejnego domu i zaproszenni na sniadanie. Nagle usłyszeliśmy krzyki jednej z naszych nowych koleżanek. Kiedy wyszliśmy przed dom zobaczyliśmy bijatykę dwóch pijanych robotników pracujących przy równaniu ziemi pod budowę drogi (trzeba zaznaczyć, że wszystkich pracowników było trzech, a ich narzędzia stanowiły kilofy). Dwóch starszych już raczej robotników okładało się nawzajem rękami po głowach. Jeden z nich próbował ugodzić drugiego zaostrzonym kijem w brzuch, na szczęście jednak brak koordynacji ruchów nie pozwolił mu na to. Mimo stanu umysłowego walczących, sytuacja wyglądała dość alarmująco. Nie wiedzieliśmy, czy za chwilę któryś z nich nie sięgnie po leżący w piachu kilof lub maczetę na ganku domku. Awanturnicy nie reagowali na próby uspokojenia ich płynące ze strony naszej i naszych koleżanek. Dopiero sąsiadowi który przybiegł na pomoc udało się rozdzielić walczących i załagodzić sytuację. 
Kerala, poza tym że szczyci się najniższym w Indiach odsetkiem analfabetyzmu, jest także miejscem w którym ludzie najwięcej piją i popełniają nawięcej samobójstw. Swoją drogą jest to jedyny komunistyczny stan w Indiach i jedyne bodajże miejsce na świecie, którego mieszkańcy na drodze wybrali w 1957 roku rząd socjalistyczny. Flagi z sierpem i młotem znaleźć można wszędzie.



Nisa, Abina, Aminsha


Sherhena, Shemeerk, Sabina, Abina, Aminsha, Adil
to chłopiec, ale mama bardzo chciała mieć córeczkę...





z tego się robi Kakao

i z tego

i z tego też, bo to to samo :)













































W poszukiwaniu domku z widokiem na plantacje herbaty wybraliśmy się do miasta. W biurze podróży w którym chcieliśmy zarezerwować pociąg na Goa (nie udało się, dopodobnie jak w żadnym innym w mieście – awaria internetu) poznaliśmy niesamowitą parę Hindusów w średnim wieku z Goa, Veronicę i Lawrence'a, z którymi wybraliśmy się taksówką na plantacje herbaty a potem do muzemu poświęconemu owemu napojowi. Anglicy sprowadzili herbatę do Indii w XIX w. i zaczęli ją uprawiać w trzech głównych ośrodkach: Assam, Darjeeling i właśnie Munnar. Po raz kolejny pozycja oznaczona jako “top choice” w Lonely Planet okazała się strzałem w dziesiątkę. Czasami jednak wiedzą co piszą ;) Tym razem nasz mieszkaliśmy dosłownie w plantacjach herbaty, u stóp góry od stóp do głów porośniętej roślinami o pachnących, zielonych liściach. Widoki nieziemskie, atmosfera błoga i sielska – tego właśnie szukaliśmy. Przemiły, przesympatyczny, i niezwykle pomocny gospodaż Vellu ugościł nas herbatą i szczerym uśmiechem. Gdy powiedział nam, że ma gości z Polski, zareagowaliśmy radością i entuzjazmem (mimo, że nieczęsto bratamy się z Polakami za granicą). Jak się okazało, nasza spontaniczna radość wynikała najprawdopodobniej z intuicji mówiącej nam, że to są po prostu Polacy. Kiedy Vellu zawołał Polaków, mówiąc że ktoś chce ich poznać, w progu drzwi stanęła przesympatyczna rodzina: mama i dwójka dzieci. Zapytaliśmy: “Are you from Poland?” Zaskoczona Pani niepewnym głosem odpowiedziała: “yes”. Poczuliśmy ciepło spływające na nasze polskie serca i przywitaliśmy się po polsku wbudzając miłe zaskoczenie mamy Kasi i syna Jordi’ego. Córka Zuzia też wyrażnie ucieszyła się z naszego pojawienia się w jej życiu, oznajmiając kilka razy, że “chce coś powiedzieć Polakom”, po czym dzieląc się nami najróżniejszymi przeżyciami. Rodzina Kasi (jej mąż Zbyszek musiał wyjechać służbowo do Polski na dwa tygodnie) przyjechała do Indii na 4,5 miesiąca wybierając zupełnie inny niż my sposób podróżowania. Kasia na zmianę ze Zbyszkiem wyruszają najpierw na rekonesans szukając odpowiedniego miejsca do zamieszkania dla czteroosobowej rodziny, po czym osiedlają się na min 2 tygodnie w jednym miescu, chłonąc jego atmosferę, poznając mieszkańców i po prostu mieszkając w Indiach. Dziwnie i nieswojo, ale jednocześnie wspaniale było porozmawiać z kimś spoza naszej dwójki po polsku. Szczególnie, że naprawdę mieliśmy o czym rozmawiać. Cała trójka miała wyraźną potrzebę wygadania się polskiej bratniej duszy, usłyszeliśmy więc mnóstwo ciekawych opowieści. Cała rodzina jest przemiła, najbardziej jednak urzekła nas oczywiście pięcioletnia Zuzia, która już po kilku godzinach mówiła Asi, że ją kocha i zabierze ze sobą, dawała nam całusy i opowiadała fascynujące historię. Zuzia jest niezwykle mądra i bystra jak na swój wiek – kilka razy wręcz zwaliła nas z nóg swoimi celnymi uwagami, kreatywnym i oryginalnym spojrzeniem na rzeczywistość, lub szczerym i rozbrarającym okazywaniem uczuć dwójce dopiero co poznanych Polaków.









wracamy z zakupów (ziemniaki i chleb na ognisko)


tym prześwitem dochodzi się do domku








Asia, Zusia i Kasia. 
Następnego dnia rano wybraliśmy się na spacer w góry. Pnąc się ścieżkami w górę wśród niekończących się krzaków herbaty obserwowaliśmy coraz zmniejsze miasteczko Munnar na dole, aż w końcu, kiedy przeszliśmy przez drewniany szlaban i wspięliśmy się na szczyt, na dole i dookoła widać było tylko chmury. Zjedliśmy lunch na szczycie góry i zostawiając skórki po bananach dzikim zwierzętom (najprawdopodobniej świniom) czającym się w dżungli tuż obok nas i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wracając spotkaliśmy grupę kobiet pracujących przy oczyszczaniu pola z uschłych krzewów i palenia ich w ogniskach. Kobiety zaprosiły nas do zdjęcia i rozmowy. Panie były niezwykle radosne i towarzyskie. Kiedy Asia zapytała Malikę (która później okazała się być siostrą naszego gospodaża Velu) o wiek, ta – zrozumiawszy najwyraźniej, że pytamy ją o wynagrodzenie – odpowiedziała: 300. Nie kryliśmy zaskoczenia, mówiąc że raczej nikt nie żyje aż tak długo, a kiedy Malika zorientowała się o co ją pytaliśmy, wybuchła szczerym, siarczystym śmiechem, który nie opuszczał jej nawet gdy odchodziliśmy. Po drodze złapała nas ulewa, więc wróciliśmy przemoknięci i zmarznięci.













piękny widok








dzikie świnie?

szlaban










Malika, siostra Velu



300 :)





to oni chcą robić sobie zdjęcia ze mną, nie ja z nimi!






Zuzia


Tego dnia Jordi zaprosił nas na ognisko, wieczór spędziliśmy więc w przemiłym towarzystwie uroczej polskiej rodziny, dwóch sympatycznych Włochów i indyjskiego gospodaża piekąc chleb, cebulę i ziemniaki na ogniu wznieconym przez Harcerza Jordi w metalowej misce z korzeni i łodyg krzaków herbaty przyniesionych i porąbanych wspólnie przez męską część towarzystwa. Jordi wyciągnął nawet od Velu małą gitarę jego syna, ale mimo starań nie udało nam się znaleźć w pamięci żadnej polsko-włosko-indyjskiej pieśni na ten wieczór, zadowoliliśmy się więc brzdąkaniami Pawła. Było magicznie, Paweł niestety bardzo źle się poczuł i nie mógł nawet spróbować pieczonych ziemniaków.
Następnego dnia przyszedł czas na opuszczenie górskiego i zimnego Munnaru. Różnica w temperaturze sięga 20 stopni, czasem więc – naprzykład w nocy – naprawdę marzliśmy, szczególnie że nie mieliśmy ze sobą żadnej bluzy, swetra ani butów, tylko bluzkę z długim rękawem, koszule i jeden śpiwór. Drogi powrotnej nie wyobrażaliśmy sobie inaczej niż w taksówce, szczególnie że podczas naszego pobytu w Munnar każdego dnia kilka razy padał siarczysty deszcz. Na nasze szczęście Simone i Marcello, dwóch Włochów z domku obok tego samego dnia także wybierało się do Kochin i podobnie jak Belgowie uznali, że bezpieczeństwo przede wszystkim i zgodzili się dzielić z nami taksówkę. Tak więc zjechaliśmy w dół spowrotem do gorącego i dusznego Fort Kochin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz