sobota, 21 maja 2011

Luang Prabang - Dzień 26

Codziennie bardzo wczesnym rankiem ulice Luang Prabang doslownie rozswietlaja sie na pomaranczowo. Setki mnichow przechodza ustalona trasa przez miasto, zbierajac jalmuzne od mieszkancow i turystow. Przesada byloby powiedziec, ze mnisi jedza tylko to, co zbiora rano do swoich mis (chociaz tak myslelismy do dzisiaj) pewne jest natomiast to, ze polegaja na mieszkancach w bardzo duzym stopniu. Cichy rytual ofiarowania pozywienia skromnym mnichom to cos, co warto zobaczyc odwiedzajac Laos. Ze wzgledu na niesamowite wrecz zageszczenie swiatyn, oraz niewatpliwy urok polozonego w dolinie miasta, wydaje sie ze najlepiej tego doswiadczyc wlasnie tutaj. 
Tego ranka wstalismy o 5, aby o 5.30 byc juz przy jednej ze swiatyn i wyczekiwac widowiska. Za chwile zjawily sie pierwsze pomaranczowe szaty. Wszystko odbywa sie w ciszy i nie trwa zbyt dlugo. Mnisi maszeruja szybkim krokiem, prawie nie zatrzymujac sie, podczas gdy wierni i przyjezdni obcokrajowcy wrzucaja do ich mis jalmuznych ryz , rybe zawinieta w liscie roslin rzecznych, owoce i inne przysmaki. Nikt niczego nie mowi, mnisi nie patrza nawet na osoby ofiarujace jalmuzne. O godzinie 6 jest juz po wszystkim. Mnisi znikaja w swoich swiatyniach, a ofiarodawcy wstaja z kleczek, zwijaja bambusowe maty i koszyki i rozchodza sie do domow.

Fot. Asia

Fot. Asia

Fot. Asia

Fot. Asia

Fot. Asia
P: Gdy rytual dobiegl konca, przez przypadek (szukajac kranu aby umyc rece po zalozeniu lancucha w rowerze Asi) natknalem sie na tajemniczo wygladajaca swiatynie. Stanalem przed bialymi schodami i - czujac przyciaganie ktoremu nie sposob bylo sie oprzec - wszedlem na teren klasztoru. Atmosfera miejsca byla na tyle niezwykla, ze natychmiast popedzilem po Asie. Podczas gdy ja czekalem az miejsce zacznie rezonowac (albo raczej az ja zaczne czuc jego wibracje) zeby zrobic jakies zdjecie, Asia wkradla sie do mnichow przygotowujacych sniadanie. Tak zaczela sie nasza niezwykla znajomosc z cudownymi mnichami. Jeden z nich - jak sie potem okazalo najwazniejszy w klasztorze - zaprosil nas do swojego pokoju, abysmy mogli zobaczyc jak mieszka. Poznawanie zycia mnichow buddyjskich w tak bezposredni sposob to niezwykle przezycie. Podczas kolejnych spotkan mielismy dowiedziec sie wielu ciekawych i zaskakujacych szczegolow z ich zycia. Po dluzszej rozmowie zostalismy zaproszeni na modlitwe, ktora odbywac sie miala o 17.30 w swiatyni na terenie klasztoru. Po obejrzeniu glownych swiatyn Luang Prabang i zakupie na Night Market prezentu dla mnicha Soupa, udalismy sie na umowiona modlitwe. Jesli obcowanie z mnichami i napawanie sie ich lagodnoscia to wspaniale i pouczajace doswiadczenie, to uczestniczenie w autentycznej modlitwie buddyjskiej w obecnosci kilkunastu mnichow to z cala pewnoscia niezapomniane przezycie. Mnisi modlili sie w pieknie zdobionej Pagodzie. Poza nami i nimi, obecnych bylo tylko kilka psow. Po duchowej podrozy w niezrozumialy dla nas do konca swiat buddyjski, spedzilismy przemily wieczor w towarzystwie trzech uroczych i przesympatycznych mnichow.




fot. Asia



fot. Asia


fot. Asia

A: Widzac, ze mnichowie dotarli do swojego klasztoru i zaczynaja sie krzatac, zaczelam niesmialo skradac sie w ich kierunku. Wiedzialam juz od dwoch dni, ze mnisi nie sa raczej chetni do bycia obiektem zdjec, odwracaja sie i uciekaja przy probach fotografowania ich na ulicach. Usmiechalam sie wiec i robilam zdjecia okolicznych krzakow. Gdy znalazlam sie na tyle blisko, ze moglam z nimi rozmawiac, zapytalam czy moge zrobic zdjecie. Zaczeli ze soba cos ustalac w nieznanym mi jezyku. Po chwili wyszedl jeden z nich i bardzo, bardzo powoli powiedzial "yes you can, but some are shy some not". Tak zaczela sie nasza znajomosc z Soupa :)
Wsrod kilku kamieni i drewien palilo sie male ognisko, na ktorym - jak sie pozniej okazalo - gotowala sie zupa. Gdy mnisi dostana od wiernych niewystarczajaca ilosc jedzenia, moga sobie cos ugotowac. Tego dnia jalmuzna skladala sie prawie wylacznie z ryzu. Jak dlugo mozna jesc ryz? Sami to wiemy po podrozy w pociagu i kiludziesieciu godzinach na czystym ryzu (rzyg).



Fot. Asia


Fot. Asia  

fot. Asia, Soupa

fot. Asia, Soupa w swoim pokoju

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

W zwiazku z powyzszym, doskonale ich rozumialam. Rozmowa rozwijala sie w dobrym kierunku. Zapytalam czy moge zobaczyc jak mieszkaja, jak wygladaja ich pokoje. Zgodzili sie, zapraszajac nas jednoczesnie do swojej swiatyni. Okazalo sie, ze - mimo iz byla zamknieta - moga ja dla nas otworzyc.
Popedzilam po Pawla i razem w eskorcie kilku pomaranczowych mnichow odwiedzilismy Pagode, udajac sie natepnie do pokoju Soupa.
Mnisi mieszkaja - jak mozna sie bylo spodziewac - bardzo skromnie. Wszedzie widac tylko kolor pomaranczowy. Soupa mial pokoj jednoosbowy, jak sie okazalo dlatego, ze byl najwazniejszym mnichem w swojej swiatyni. Rozmowa toczyla sie w towarzystwie kilku pomaranczowych mieszkancow klasztoru. Oprocz Soupy tylko jeden mowil troche po angielsku. Wymienialismy jednak czesto szerokie usmiechy. Dowiedzielismy sie skad pochodza, jakie maja rodziny, czym sie zajmuja, jak dlugo i dlaczego sa mnichami. Nasz Soupa jest w zakonie od 6 lat, 3 lata jako nowicjusz i 3 lata jako mnich. Bunh Chanh jest caly czas nowicjuszem, do klasztoru wstapil majac 12 lat. Ken dopiero zaczyna swoja droge jako mnich - jest nowicjuszem od roku (ma 13 lat).


Na popoludnie zostalismy zaproszeni do swiatyni - tylko my i mnisi. Nie moglam sie doczekac.
Gdy zjawilismy sie pod swiatynia, wiekszosc mnchow juz pod nia stala i czekala na tego najwazniejszego, ktory mial porowadzic modlitwe. Zajelismy miejsca na tyle swiatyni i w skupieniu obserwowalismy to co sie dzialo. Atmosfera byla nieprawdopodobna, chociaz dalo sie odczuc podekscytowanie modlacych sie nasza obecnoscia. W trakcie modlitwy robilam zdjecia, przeszlam na przod swiatyni, co tak rozbawilo Soupa, ze az poskutkowalo mala pomylka w modlitwie. Na szczescie wszyscy przyjeli to ze smiechem. Wszystkie takie zwykle sytuacje powodowaly, ze zakochiwalam sie w mnichach coraz bardziej. Niezwykle ciepli, spokojni, dobrzy i bardzo, bardzo skromni. Kolejnych kilka godzin spedzilismy znowu w pokoju Soupy, poznajac sie nawzajem coraz bardziej. To wtedy postanowilismy przeslac im po powrocie do Polski dobre ksiazki do nauki angielskiego. Zapytalismy czy to dobry pomysl, a w odpowiedzi dostalismy ogromne szczere usmiechy (wiec jesli ktos z Was ma niepotrzebne ksiaki do nauki angielskiego, robimy zbiorke po powrocie). Dowiedzielismy sie, ze marzeniem Bunha jest pojechac nad morze- ktorego nigdy nie widzial, a Soupa po prostu chcialby moc podrozowac po swiecie. Umowilismy sie na kolejny dzien - znow na modlitwe.

fot. Paweł

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia


P: Nigdy jescze nie spotkalem sie z tak szczerym i niczym nie zmaconym dobrem, uprzejmoscia, zyczliwoscia i skromnoscia, ktorych pelne byly oczy dwoch starszych mnichow (a dokladniej - jednego mnicha i jednego ucznia): Soupa i Bunh Chanh. Trzeci i najmlodszy z nich, Ken, nie mowil zbytnio po angielsku, nadrabial to jednak uroczym usmiechem i perlistym smiechem. Nawiasem mowiac, dwaj pozostali romowcy smiali i usmiechali sie rownie czesto i rownie szczerze.

fot. Paweł

fot. Paweł


Naladowani pozytywna energia plynaca od mnichow, zjedlismy niedobra kolacje w polecanej przez Lonely Planet indyjskiej restauracji (nie byl to pierwszy raz gdy zawiedlismy sie na ich rekomendacjach) po czym udalismy do pokoju. Okazalo sie jednak, ze tej nocy nie bedzie tak kolorowo.

P: Nie kupilismy wody na te noc, poniewaz sklep byl juz zamkniety. Bardzo chcialo mi sie pic, ucieszylem sie wiec bardzo, gdy przypomnialem sobie o butelce czekajacej na mnie w reklamowce przywiezionej z Don Det. Wzialem lyka, tylko po to zeby za chwile wypluc go do umywalki. Woda bardzo nieprzyjemnie pachniala. Zauwazylem na butelce czarne zabrudzenia, postanowilem wiec zajrzec do reklamowki. Gdy wlozylem do niej nos, aby odnalezc zrodlo brzydkiego zapachu, na moja twarz wyskoczyly cztery karaluchy, rozpelzajac sie nastepnie po calym pokoju. Zawsze wydawalo mi sie, ze nie brzydze sie tych stworzen. Widzialem wczesniej kilka z nich na ulicach Wietnamu. Byc moze gdyby w pierwsze moje zetkniecie sie z nimi w zamknietym pomieszczeniu nie byla uwzgledniona moja twarz, mialbym do nich inny stosunek. W tym przypadku jednak zaczalem czuc do nich silne obrzydzenie i odraze.
Kolejne kilka godzin spedzilem na probach odnalezienia intruzow i wyeksmitowania ich z pokoju. Wymagalo to doslownie przewrocenia lozka do gory nogami (to wlasnie tam wszystkie uciekly) oraz dokonania szczegolowego przegladu kazdej szczeliny miedzy boazeria. Po dlugim i meczacym polowaniu udalo mi sie wyrzucic za plot posesji trzy insekty. Ostatnim zajely sie Panie z naszego hotelu, ktore przyszly z pomoca po tym, jak obudzily je nasze halasy o 2 w nocy. Panie zaatakowaly bronia chemiczna - bardziej agresywna, ale i bardziej skuteczna od mojego lapania owadow w szklanke. Ostatni karaluch zostal unieszkodliwiony, moglismy wiec w koncu spokojnie zasnac.



Noc
A: Od kiedy wrocilismy do pokoju o 22.30, przezywamy koszmar. Pawel znalazl w torbie 5 ogromnych karaluchow, ok 3-4 cm dlugosci. Rozlecialy sie po lozku. Nie wiedzielismy co robic. Koszmar. Teraz jest 2:53 i Pawel wlasnie zlapal trzeciego i przeszukuje pokoj dalej. Naszarpal sie biedny z kolonialnym lozkiem 2x2 m i cholernie ciezkim materacem.
Przez caly wyjazd smial sie ze mnie i mowil ze lubi karaluchy i nie ma sie czego bac. Kiedy je zobaczyl i jeden wskoczyl mu na twarz to malo nie zwariowal. Ja siedze caly czas przed pokojem. 



fot. Asia, Paweł w akcj

Jest 3:32, teraz szukają już wszyscy.

Przyszly panie, wypsikaly pokoj. Czwarty karaluch mial pecha. Panie nie tak humanitarnie jak Pawel (do szklanki i za plot), panie sprayem w twarz i gniota torba!
Obiecaly jutro wszystko poodsuwac, posprzatac i wypsikac.







Wszystkie odnalezione i wyeksmitowane.
Jest 3:54, dobranoc. Karaluchy zmarnowaly nam jutro pol jutrzejszego dnia.


Asia spi dzisiaj tak, w 30 stopniowym upale..



fot. Pawel

2 komentarze:

  1. Zazdroszcze Was tego spotkania z mnichami! Napiszcie coś więcej o tym o czym z nimi rozmawialiście i czego się o nich dowiedzieliście - to fascynujący temat.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lonely Planet niestety często poleca miejsca, które godne polecenia nie są. Ja akurat mam doświadczenia z Europy - ale niezmiennie te same. Dlatego już nie kupuję ich przewodników.
    Świetnie się czyta Wasz blog! Pozdrawiam, D.

    OdpowiedzUsuń