piątek, 27 kwietnia 2012

Chennai - Pondicherry - Kanyakumari


Pisaliśmy ostatnio o rozbiórce i niepewnych losach mieszkańców Hampi. Podsyłamy Wam petycję do wypełnienia - jeśli ktoś ma ochotę. Ich domów nie da się już uratować, ale można mówić głośno o tym, jak postępuje z obywatelami Indii rząd.
http://www.ipetitions.com/petition/helphampipeople/


fot. Asia, współpasażerowie w pociągu

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia
fot. Asia, najpopularniejsze samochody w Indiach - Hindustan Ambassador - uwielbiam je:)

fot. Asia


A: Z internem w Indiach bardzo słabo. Są niby kafejki internetowe, ale wszystko działa tam tak wolno, że nie chce nam się tam wrzucać godzinami postów i tracić czasu. Robimy to więc tylko jak jest wifi. A jest bardzo rzadko. To wytłumaczenie jest dla tych co nas codziennie nagabują o nowe posty :)


Do Chennai dotarliśmy w samo południe. Przemiły Pan na dworcu udzielił nam wszystkich potrzebnych informacji o podróżach zaplanowanych na nastepne dni. Do hotelu, który wybraliśmy z przewodnika trafiliśmy po prawie godzinnej przeprawie przez miasto z kierowcą rikszy, który nie miał pojęcia gdzie jedzie, nie potrafił czytać mapy i ogólnie był mało ogarnięty. Musieliśmy jeszcze trochę pokluczyć (okazało się, że guest house się przeniósł) ale w końcu dotarliśmy.

Następnego dnia Paweł ma dalej kłopoty z brzuchem i jest chory (ja czuję się trochę lepiej - nie mam gorączki), więc nie udaje nam się zebrać wcześnie rano i pojechać zgodnie z planem, tak aby ominąć największe upały podczas podróży przez miasto. Chennai jest niesamowicie zatłoczonym i ciężkim do poruszania się miastem. Paweł po męczarni z wagą swojego plecaka doszedł do wniosku, że nie potrzebuje wielu rzeczy i tak prawie 5 kg niepotrzebnych przedmiotów zapakowaliśmy w karton i odesłaliśmy do Polski. (trzymamy kciuki żeby paczka dotarła) Okazało się, że znalezienie poczty w Chennai nie jest wcale takie proste. Próbując dowiedzieć się gdzie ona jest stoczyliśmy kolejną siemierżną walkę. Zatrzymaliśmy w Salvation Army Guest House przy szkole o tej samej nazwie. Dnia poprzedniego przemiła Pani dała nam pokój. Kiedy zeszłam na dół okazało się, że przy recepcji jest tylko dwójka jej dzieci. 12 letnia dziewczynka i 10 letni chłopiec. Niezwykle urocze i miłe dzieci. Skombinowały nam karton i dziewczynka zaproponowała, że zaprowadzi nas na pocztę bo nie potrafiła wytłumaczyć jak tam dojść. Zapakowaliśmy więc rzeczy i zeszliśmy na dół. Mama i tata przeuprzejmych dzieci już byli na miejscu i sytuacja nieco się zmieniła. Pomimo wczorajszych zapewnień Pani, że możemy zostać do 10, teraz (godzina 9.15) 15 minut po check outcie okazało się, że musimy już płacić za kolejną dobę. Stanowczo postawiliśmy się takiemu traktowaniu mówiąc, że umowa jest umową. Miało być do 10. Ok, ok. niech będzie. Pani wyjątkowo srogo patrzyła na swój brudny, stary karton po maszynie do gotowania ryżu w naszych rękach. Dziewczynka już nie mogła z nami pójść. Dowiedzieliśmy się gdzie jest poczta i wyszliśmy. Oczywiście każda zapytana  na ulicy o drogę osoba wskazywała nam inny kierunek, więc poczatkowe zapewnienia, że to 5 minut drogi od naszego Guest House-u okazały się nieprawdziwe. Dotarliśmy po 45 minutach. Z tego urzędu pocztowego nie udało się jednak wysłać paczki. Musimy pojechać około 4 km dalej. Paweł ledwo powłóczył nogami. Znowu gorączkował i bardzo źle się czuł. Wracaliśmy więc do pokoju z myślą, że położy się na chwile bo nie był w stanie iść dalej. 
Po wejściu na recepcję pani kolejny raz chciała żebyśmy zapłacili za kolejną dobę. Z powodu złego samopoczucia Pawła próbowaliśmy za dobrą cenę wynegocjować tylko kolejne 30 minut. (zaznaczam, że w Guest Housie było ze 30 pokoi i tylko jeden oprócz naszego zajęty, wię nie chodziło o czekających nowych gości) Skończyło się na głupiej rozmowie, która  mocno nas wkurzyła. Spakowaliśmy się i wynieśliśmy z pokoju. 
Upał grzał już niemiłosiernie. Było ze 45 stopni na słońcu, dochodziło południe. Każde z nas z dwoma plecakami – ledwo szliśmy przez miasto. Tak zatłoczonego miasta jeszcze chyba nie widziałam – nawet w Mumbaju tego tak nie odczułam. Dodatkowo prawdą jest, że powietrze w Chennai jest niezwykle zanieczyszczone. Idąc ulicą cały czas się dusiliśmy. Czułam jak pot lał się ze mnie ciurkiem. Strużki potu płyneły mi po twarzy, nogach i plecach. W Chennai ciężko o chodniki, a kierowcy pojazdów zmotoryzowanych puszczają tylko silniejszych od siebie. Pieszy więc nie ma szans. Byliśmy bez sniadania, więc dodatkowo cholernie głodni. Ze względu na Pawła kłopoty żołądkowe po wysłaniu paczki szukaliśmy miejsca gdzie można zjeść kontynentalne śniadanie. Nie Indyjskie. Nie znaleźliśmy. Po zjedzeniu ryżu udaliśmy się na dworzec. 
Przed czterogodzinną podróżą udałam się do toalety na dworcu. Wszystkie kabiny były zajęte więc czekałam grzecznie aż któraś się zwolni. W tym momencie weszła Pani która po prostu ukucneła i załatwiła swoją potrzebę na środku łazienki. Mocz Hinduski rozlał się po całej łaziene. Większość ludzi tu chodzi na boso, więc wszyscy którzy wchodzili i wychodzili do łazienki przeprawiali się przez mocz owej Pani. Rownież dzieci. Nikt kompletnie się tym nie przejmował. Zastanawiam się tu w takich momentach czy to ja jestem nienormalna. No bo skoro setki ludzi do okoła mnie postępuję w jakiś sposób a tylko ja jestem tym zdziwiona, no to chyba ze mną jest coś nie tak. Myciem rąk mało się tu kto przejmuje. I tak po wyjściu z łazienki na ławeczce zobaczyłam siedzącą sobie na ziemi rodzinkę którą przed chwilą spotkałam brodzącą w urynie – w tym momecie przygotowującą się do jedzenia na ziemi. Siedząc po turecku między swoimi stopami przygotowali posiłek. 
W toalecie pozbawiłam się też złudzeń, że w Indiach są tylko małe karaluchy - takie do tej pory tu widziałam (kilka chodziło mi w pociągu po nogach, bleee). Tu spotkałam takiego mającego przynajmniej 3-4 cm długości. 

Historie, że w tym samym miejscu w rzece ludzie się myją, piorą itd każdy zna. Jednak patrząc na to jak dwie osoby kucają na brzegu, na schodach i robią do wody kupę, w tym samym miejscu dziesiątki ludzi pierze swoje ubrania i tyle samo się myję. Kawałek dalej panowie ze świątyni szorują szczotami słonia jednocześnie popijając wodę z rzeki (podobno czyszczą zwierzę nie z brudu tylko z insektów) a dwa metry dalej Pan stoi i myje zęby paluchem. To wszystko powala. 

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

Wsiadamy do autobusu do Pondicherry. Z przewodnika dowiedzieliśmy, że bilety powinny kosztować 53 rupie. Biletowy mówi: 97. Pytamy więc dlaczego (zazwyczaj w autobusach nas nie kantowali i placiliśmy prawidłowe ceny). W odpowiedzi otrzymujemy gest “wynocha”. Złość po prostu rozwala. Jakiś facet się za nami stawia i grzecznie tłumaczy, że zdrożało. Uspokaja bileciarza i tłumaczy coś po ichniemu. Płacimy i jedziemy. Dosiadają się kolejni ludzie, oczywiście w pewnym momencie robi się problem z naszymi bagażami – każą nam je wystawić na środek autobusu. Kiedy Paweł wstaje aby przypiąć plecaki do rurki, na jego miejsce natychmiast wskakuje jakaś kobieta, tłumacząc, że skoro ja tu siedzę to są miejsca dla ladies, więc niech Paweł idzie sobie na tył do gentlemen. Idzie. Nie mamy już siły dyskutować. Kobieta zaczyna na mnie krzyczeć żebym się przesuneła, pokazuje jej, że nie mam miejsca a ona gada dalej. W końcu jakiś chłopak znający angielski pyta o co chodzi. Mówię mu, że nie mam miejsca żeby się przesunąć. Opieprza kobietę i ta się ucisza. Dosiada się jeszcze jedna. Teraz już siedzę z nogą na nodze i nie mam nawet centymetra żeby się ruszyć. Jesteśmy z babą obok sklejone ze sobą wspólnym potem. Muzyka w autobusie gra z takim natężeniem, że nie słychać tego co mówi osoba obok. Wszystko dudni. Baba usypia i zaczyna się na mnie pokładać, myślę sobie: “przywalę jej”. Ale są wyskocznie na drodze które babę ratują, bo ta się budzi. Łzy leją mi się ciurkiem. I tak kolejne 3,5 godziny jazdy. Zaczynam się wiercić, muszę zmienić nogi. Położyć drugą nogę na tę pierwszą bo zwariuje. Baba gada coś pod nosem. Chyba tylko dlatego, że nie miałam jak się ruszyć nie rozwaliłam im tego sprzętu grającego i nie przywaliłam babie. Folklor, te sprawy, wszytsko fajnie. Lubię. Ale tym razem wszystko się skumulowało.
Byłam przekonana, że w Indiach ludzie są uduchowieni, spokojni, cierpliwi i mili. Mało takich niestety spotkaliśmy na naszej drodze. Zazwyczaj są tylko tacy których mocno interesują nasze pieniądze. Większość Hindusów zainteresowana jest tym, ile kosztowało to co mamy na sobie lub ze sobą. Nie mówi taki dobrze po angielsku ale patrząc na mój telefon dobrze wie jak zapytać “how much?”. Nie widzieliśmy w świątyniach wielu ludzi modlących się – zazwyczaj są to osoby zwiedzające. Zupełnie inaczej niż w Laosie. Tam wszędzie czuliśmy duchowość bardzo mocno. Tu ludzie są zniecierpliwieni, szybcy, bez większych refleksji.
W Hampi np zaprzyjaźniliśmy się ze świetnym młodym chłopakiem w knajpie w której jadaliśmy. Codziennie roześmiany, przemiły, mnóstwo nam opowiadał, tłumaczył, radził. Dzień przed naszym wyjazdem zrobił wywiad gdzie jedziemy dalej. Kiedy powiedzieliśmy, że będziemy w Kerali, oczy mu się zaświeciły. Pyta, czy mu ufamy. Z dziesięć razy to powtórzył. Że jeśli mu ufamy to może kupilibyśmy mu tam spodnie bo tu takich nie ma. Opisał dokładnie jakie chce. Zapytał kolejne 5 razy czy mu ufamy i już. Mówimy, że nie ma sprawy, jasne możemy kupić. No to prosi żeby przesłać mu je pocztą. Poda nam adres, rozmiar, wszystko będzie jak trzeba. Ale tylko jak mu ufamy (do tej pory nie wiem co zaufanie do niego miało wspólnego z wysłaniem mu spodni). Odchodzi do innych klientów uradowany. No to patrzymy na siebie i mówimy sobie, ee nie bądźmy frajerami, zapytajmy co z kasą. Przy następnym podejściu, mimo, że jakoś nam głupio pytamy co z kasą. YYY, no wyśle nam. Pytamy więc jak i gdzie. No pocztą. Ale gdzie, no nie wie w sumie też nie wie czy tak się da.  
No to Paweł mówi, że jeśli nam ufa, to niech da nam kasę a my mu prześlemy spodnie. ok,ok. Spoko będzie - jutro. 
Jutro do nas już nie podchodzi, nie jest taki miły, trochę udaje jakby nas nie było. 
W Hampi recycling pełną gębą. Wszystko cudnie, niby nic się nie marnuje, Woda bardzo często sprzedawana jest w używanych butelkach. Trzeba się mocno pilnować co się kupuję. My każdą plastikową butelkę mocno miażdzymy aby nie można jej było użyć raz jeszcze. Słyszeliśmy o tym, że i to często nie pomaga. NIektórzy turyści po wypiciu wody, przecinają butelki. 
Jednak szklanych butelek przeciąć ani zmiazdzyć się nie da. 0,3 l butelki po Pepsi, Coli, Mirindzie itp są ponownie napełniane. Wszystko było by dobrze ale pomiędzy rozlewaniem tych napojów (swoją drogą nie wiadomo kto to robi) butelek się nie myje. Załączam zdjęcie dla zobrazowania jak takie butelki wyglądają. Pomiędzy dziesiątkami razy używania nie widziały one wody. Tak wygląda świeżo kupiona butelka pepsi i 7upa po odkapslowaniu. 





















Jesteśmy w Pondichery.
Paweł wziął leki i od trzech godzin śpi. Ja siedzę na tarasie z widokiem na morze – tym razem Zatokę Bengalską. Przedemną tylko palmy i odgłos rozbijających się o kamienie fal. Daleko na morzu, ledwo słyszalna burza. Całe niebo co chwila rozbłyska. Jest błogo.
Ta podróż jest dużo trudniejsza od poprzedniej, (chyba będę potrzebowała po niej urlopu! :)



fot. Asia, muzeum

fot. Asia, ashram

Pondicherry

Pondicherry

fot. Asia
fot. Paweł, kościół Norte Dame de Agnes 
fot. Paweł, kościół Norte Dame de Agnes 























widok z naszego tarasu



 Pondicherry jest uroczym miasteczkiem, z mocno widocznym francuskim kolonializmem. Miło było wypić kawę tuż przy morzu, wejść do katolickiego kościoła Notre Dame de Agnes, chodzić w kółko za ciężko kroczącym po hinduskiej świątyni Sri Manakula Vinayagar  świętym słoniem, odwiedzić pełen zieleni i ciszy Sri Aurobindo Ashram i odpocząć od upału w schowanej wśród wysokich drzew miłej kawiarni. 
Właścicielkami tej kawiarni były dwie Francuzki które nie ukrywały zdenerwowania na niesubordynację Hinduskich kelnerów. Każdą czynność którą wykonywali, właścicielki poprawiały. Mocno widoczne różnice muszą sprawiać wiele trudności dwóm Francuskim damom. :)
Niewiele więcej jest tu do roboty, tak więc jedziemy dalej na południe – na samo południe.

Można powiedzieć, że mamy już pewne doświadczenie w jeździe indyjskimi pociągami. To nasza trzecia noc w pociągu w klasie Sleeper. Pierwsze obawy okazały się bezpodstawne. Okazało się, że w otwartym przedziale udadaje nam się zasnąć, a nawet że śpi nam się całkiem dobrze. Mimo hałasu (pociąg sam w sobie, setki wiatraków), śpimy przytuleni do plecaków jak dzieci.
O poranku dotarliśmy do Kanyakumari – najbardziej wysuniętego na południe miejsca w Indiach, skąd obserwować można trzy morza: Morze Arabskie, Ocean Indyjski i Zatokę Bengalską. Miejsce rzeczywiście ma dość surrealistyczną atmosferę. Patrząc na wodę dobijającą do brzegu z trzech różnych stron ma się wrażenie, jakby prawa fizyki działały tu inaczej.


fot. Paweł

fot. Asia

fot.Paweł
fot. Paweł
Po kilkugodzinnej podróży pociągiem byliśmy już w Kerali. Varkala jest naszym krótkim, pierwszym przystankiem w tym stanie, o którym słyszeliśmy wiele pozytywnych opinii. Jest ponoć powalająco pięknie. 
Przywitały nas burze, deszcze i pochmurne niebo. Przyroda jest przepiękna, wilgotna. Kolory mocne. Już nie ma ochoty na plażowanie, tak więc spacery w deszczu i silnym wietrze sprawiają nam przyjemność. 
P: Zrobiło mi się dobrze, gdy uciekliśmy od wszechobecnych wścibskich spojrzeń Hindusów i znaleźliśmy się wśród białasów. Z drugiej jednak strony przyszło pytanie: “co wspólnego z rzeczywistym doświadczaniem Indii ma siedzenie w restauracji pełnej białych turystów i jedzenie europejskich przysmaków?”. To wszystko w zestawieniu z “prawdziwymi” Indiami wydaje się sztuczne i nijakie. Tak chyba jednak jest z każdym turystycznym miejscem na Ziemi: tworzy się sztuczną “wyspę” izolując turystów  od prawdziwego życia mieszkańców danego miejsca, zapewniając im warunki życia na poziomie takim, jaki zostawili w swoim kraju i do jakiego tęsknią. Mimo, że taka typowa turystyka wydaje się sztuczna, pusta i arogancka, to są momenty w naszej podróży, kiedy tęsknimy za białą twarzą, ucieczką od niezrozumienia i niezdrowej ciekawości miejscowych i poczuciem się przez chwilę jak w domu. Smutne, ale prawdziwe – zwykli z nas turyści, zwykłe wygodnickie białasy.
A: Już następnego dnia ciągnie jednak w głąb, znów do przeżywania skrajnych emocji, obserwowania prawdziwego życia. Indie chyba mne wciągnęły. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz