niedziela, 27 maja 2012

Mumbai


fot. Asia

Po wielu niespełnionych obietnicach podczas naszego pobytu na Goa obawialiśmy się czy właściciel hotelu rzeczywiście zamierza zabrać nas swoim samochodem na lotnisko Goa. Na szczęście jednak nie zmienił zdania ani planów, dzięki czemu zyskaliśmy darmowy transport i miłą i pouczającą rozmowę podczas półtoragodzinnej podróży. Wymienialiśmy informacje o różnicach w stylu życia, obyczajach i wartościach między Wschodem a Zachodem. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy o społeczeństwie i historii Indii. To była zdecydowanie najciekawsza rozmowa wyjazdu.
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Mumbaju, dotarło do nas że to nie całe Indie tak śmierdzą, tylko to jedno miasto. Ciepły, ciężki i słodki zapach ekskrementów, śmieci i brudu uderzył nas z równie wielką siłą jak w pierwszych chwilach po przylocie z Polski. Mimo nieprzyjemnego zapachu fajnie było ponownie odwiedzić to głośne, ale urokliwe miasto. Po znalezieniu pokoju w sprawdzonym poprzednim razem hotelu z widokiem na port wyszliśmy na wieczorny spacer przypominając sobie okolice Colaby i badając bazarowe stoiska pod kontem planowanych na jutro zakupów prezentowych.
Następnego dnia rano Paweł smacznie spał, podczas gdy Asia spacerowała po mieście. Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy miejskim pociągiem do dzielnicy Dharavi, będącej siedzibą największych w Azji slumsów. Zatrważająca część populacji Mumbaju – aż 55% – żyje w slumsach. Nie zamierzaliśmy wchodzić do środka, chcieliśmy zobaczyć je z zewnątrz. Nie zdziwi chyba stwierdzenie, że jest to widok zbyt przyjemny. Setki skleconych z blachy, drewna i szmat chatek tworzą ogromną upadłą metropolię, gdzie warunki sanitarne są bardzo słabe, a ludziom nie wiedzie się najlepiej. Wprawdzie czytaliśmy(i słyszeliśmy od naszego kierowcy który buduje domy dla ich mieszkańców), że wbrew pozorom życie w slumsach jest bardzo poukładane – mieszkańcy płacą czynsz, mają elektryczność, a czasami nawet i wodę, często chodzą także do normalnej pracy – np. w biurze – to jednak to co zobaczyliśmy nie wygląda zbyt różowo. Most, z którego obserwowaliśmy Dharavi podzielony jest na dwie części. Z jednej strony znajdują się wejścia do mieszkań i przydrożnych warsztatów, ludzie siedzą przed domami i pracują albo odpoczywają. Druga strona pełni rolę publicznej toalety. Mieszkańcy z braku własnych ubikacji przychodzą tu – niektórzy z wiadrem wody, inni z pustymi rękami – i załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne na chodniku, efektem czego trzeba mocno uważać żeby nie wdepnąć w czyjąś kupę. Widok dzieci bawiących się w śmieciach i brudzie jest trudny do zniesienia i zostaje w pamięci na długo. Kilkulatek bierze z ziemi brudną słomkę i wkłada sobie ją do buzi. Zastanawialiśmy się, w jakim stopniu te dzieci odporne są na zakażenia, a w jakim są już zarażone różnymi chorobami. Ze slumsów pojechaliśmy dalej pociągiem do miejskiej pralni, gdzie zobaczyliśmy tysiące prześcieradeł, ręczników i ubrań suszących się w gąszczu sznurków rozwieszonych między budynkami. Kolejnym etapem był bazar na którym można podobno znaleźć wszystko. Nas interesowały tkaniny, przyprawy. Przypraw niestety nie udało nam się znaleźć, a do tkanin trafiliśmy po godzinnym poszukiwaniu i przeprawianiu się przez uliczki pełne sklepów z przedmiotami codziennego użytku typu szczotki, słoiki i bluzki. Tkanin rzeczywiście było mnóstwo, niestety jednak nie znaleźliśmy tego po co przyszliśmy, czyli patchworku – ręcznie wyszywanych narzut na łóżko. W przerwie między poszukiwaniami wyszywanek wstąpiliśmy na obiad do polecanej przez Lonely Planet restauracji, gdzie pierwszy raz (w ostatniej chwili) jedliśmy indyjskie potrawy rękami. P: dobrze, że Asi udało się mnie namówić. Musiałem przełamać pewną barierę zażenowania, kulturowo uwarunkowany opór przed odłożeniem widelca i babrania się w sosie i ryżu paluchami. Okazało się to całkiem przyjemne – taki mały powrót do pierwotnej części mojej ludzkiej istoty.  
Wieczór upłynął nam na targowaniu się na bazarze i kompletowaniu listy prezentowej. Niestety taktyka zostawiania wszystkich zakupów na ostatnią chwilę („przecież nie będziemy tego dźwigać przez następne dwa miesiące – w Mumbaju jest wszystko, to też na pewno znajdziemy”) okazała się zawodna. Niektórych rzeczy, takich jak przyprawy (sorry Asiu i Maćku) czy wspomniany patchwork nie udało nam się znaleźć w Mumbaju.
Po spakowaniu i zważeniu plecaków (okazało się, że mamy o 10 kg mniej niż wynosi limit – mogliśmy nakupić dużo więcej) przespaliśmy się 2 godziny, po czym o 2 rano wyjechaliśmy na lotnisko. Nasz taksówkarz spał w samochodzie gdy zeszliśmy na dół z bagażami, jego opieszałość i wolne reakcje przypisywaliśmy więc początkowo temu, że jeszcze nie do końca zdążył wybudzić się z przerwanego snu. Po jakimś czasie zaczęliśmy się jednak zastanawiać, czy on nie jest przypadkiem pijany albo naćpany. Oczywiście na pytanie Asi o to, czy pił albo ćpał odpowiedział kategorycznie, że „oczywiście, że nie”, ale tak naprawdę to nie wiadomo… W każdym razie dojechaliśmy szczęśliwie na lotnisko. Po krótkim krążeniu w poszukiwaniu bankomatu i równie szybkim odparciu żądań wyższej zapłaty ze strony taksówkarza załatwiliśmy sprawy lotniskowe i po kilku godzinach siedzieliśmy już w samolocie. Po serii ataków terrorystycznych kilka lat temu w Indiach wprowadzono szereg zmian w bezpieczeństwie publicznym. Przykładowo: żeby skorzystać z Internetu w niektórych miejscach należy okazać swój paszport (dane są spisywane a dokument kserowany), na lotnisko można wejść dopiero po okazaniu strażnikowi paszportu i biletu,  z wyjściem natomiast można mieć potem problemy. Dziwne, ale może działa…
Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Istambule, zobaczyliśmy po raz kolejny kontrast między Wschodem a Zachodem. Mnóstwo sklepów, czysto i pachnąco, obsługa na europejskim poziomie. W samolocie z Istambułu do Warszawy poznaliśmy starszego Pana, który opowiadał nam o swojej pracy w fabryce w Libii, o relacjach białego człowieka z Libijczykami, o trudnościach, problemach, ale też zaletach (głownie finansowych) pracy w krajach arabskich. Miło było zobaczyć w dole swojskie polskie pola i domki a potem wylądować na polskiej ziemi. Przywitała nas gromadka przyjaciół i rodziny: Kasia i Tomek, Ela i Marek oraz Wojtek. Dzięki ☺

fot. Asia


fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia



fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia



fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Paweł,  jedno oko


naprawa japonek

fot. Asia
fot. Asia

fot. Asia
fot. Paweł,  Dharavi

fot. Paweł

fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł, publiczna toaleta

fot. Paweł

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Paweł



fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Asia

fot. Paweł

fot. Paweł


fot. Paweł
fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Paweł

fot. Asia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz